Recenzja najnowszej ekranizacji „Anny Kareniny” Lwa Tołstoja
Niedawno recenzowałem Annę Kareninę z 1997 roku z Sophie Marceau w roli głównej. Chwaliłem tradycyjną sztukę filmową, grę aktorską, kostiumy i pałacowe wnętrza. Krytykowałem nieco uproszczenia i zaniechanie niektórych wątków. Tym razem zarzuty mogę powtórzyć, chociaż niezbyt głośno bo oczywiste jest, że tak rozbudowanej powieści wiernie na ekranie przedstawić się nie da. Natomiast warstwa wizualna filmu wprawiła mnie w trudny do zdefiniowania stan, który dopiero po pewnym czasie przeobraził się może nie w zachwyt, ale przynajmniej zrozumienie.
Początkowo pomyślałem: przekombinowane, udziwnione, po co to komu? A na myśli miałem bajkowo teatralną konwencję filmu. W większości scen znajdujemy się w teatrze. Czy to na scenie, czy za kulisami albo na widowni. Pomalowana dykta jest równie ważnym efektem specjalnym co grafika komputerowa. Aktorstwo jest przesadzone, wszystkie postaci wykonują skomplikowane układy choreograficzne, dają się ponieść muzyce wyznaczającej rytm filmu.
Gdzie te piękne ociekające złotem wnętrza pomyślałem. Gdzie Moskiewskie i Petersburskie panoramy? Gdzie realizm? Ten film to oszustwo, pójście na łatwiznę!
Potem przyszło olśnienie. A po co komu ten realizm? Anna Karenina to już nieco przykurzony klasyk. Tamte czasy i dylematy to już tylko przybladłe zapisy na kartach historii. Trudno się identyfikować z literackim archetypem. Książka dla dzisiejszego czytelnika to już tylko teatr wyobraźni, emocje i nutka nostalgii za dawnym stylem życia a nie powieść obyczajowa. Po co więc wymagać realizmu? Anna Karenina to już nie jest książka o XIX wiecznej Rosji, a przynajmniej Rosja nie jest na pierwszym planie.
Książka to wyobraźnia a film podsuwa od razu wszystko na talerzu. Joe Wright w jakimś stopniu oddaje ten książkowy charakter Anny Kareniny. Trudno oceniać czy robi to dobrze, bo każdy ma inny próg tolerancji na eksperymenty. Mogę powiedzieć tyle, że chociaż czasami było nieco tandetnie to mimo wszystko ten film oglądało mi się dosyć przyjemnie. Nie polecam, nie odradzam.
Przypominam o nieco bardziej konwencjonalnej ekranizacji Anny Kareniny.
Koniecznie muszę najpierw przeczytać, a potem obejrzeć "Annę Kareninę".
Podobne odczucia. Może też się pokuszę o recenzję – dzisiaj oglądałem.
Dla mnie kicz jest w pełni usprawiedliwiony, bo będąc szczerym, z marszu traktuję każdy kostiumowy romans jako kiczowaty. A tutaj kicz był świadomy i ładnie użyty, wpleciony w teatralną konwencję.
Idealne podsumowanie, też mam takie odczucia
Kiczowata konwencja była zamierzona. To dosyć przyjemny filmik i nic więcej. Na pewno nie warty darcia kotów na forach jakby to była co najmniej obraza dla kinematografii
Mój dziadek uwielbia książkę, także nie sądzę, by film przypadł mu do gustu. Tysiące razy zachęcał mnie do lektury, ale nigdy nie mogłam znaleźć czasu. Odkąd zrobiło się głośno o tym filmie nabrałam większej ochoty na lekturę książki
A film też obejrzę, mimo że Ty "nie polecasz i nie odradzasz"
Pozdrawiam.
Jutro idę na to do kina i mam nadzieję, że nie będzie źle:) nie miałam jeszcze okazji zapoznać się z tytułem [dzisiaj dostałam wersję książkową, dumnie czeka na półce] i po filmie przeczytam.
Poczekamy zobaczymy:)
Zupełnie nie ciągnie mnie do TEJ ekranizacji Anny, bo Keira ZUPEŁNIE mi do tej roli nie pasuje. Niedługo będą ją wstawiali do wszystkich ekranizacji kostiumowych, można oszaleć… :/ Ale Annę Kareninę z Sophie Marceau chętnie obejrzę, bo nie dość, że piękną jest kobietą, to jeszcze bardzo bardzo ją lubię jako aktorkę (od razu mi się Braveheart przypomina, achhhhh!):)