Recenzja „Gry Endera” Orsona Scotta Carda
Wybitna! Ponadczasowa! Najlepsza w swoim gatunku. Arcydzieło science fiction. Klasyka, którą każdy musi znać! Pewnie nie tylko ja byłem bombardowany takimi opiniami o książce kilka miesięcy temu przy okazji premiery filmowej adaptacji „Gry Endera”.
Nie mogłem się nie skusić. Wstyd nie znać klasyki, no nie? Wziąłem się za nadrabianie zaległości i postawiłem się w niezręcznej sytuacji. Mam do powiedzenia dużo dobrego na jej temat, tak samo jak tłumy poprzedników jednak cały czas coś mi nie grało. Orson Scott Card nie sprzedał mi swojej powieści w pełni!
Czytając losy Endera Wiggina cały czas łapałem się na tym, że nie wierzę opisom autora. Czytałem o sześcioletnim dziecku a oczyma wyobraźni nigdy tego dziecka nie zobaczyłem. Muszę w tym miejscu zdradzić odrobinę fabuły.
Otóż w świecie przyszłości, zagrożonym inwazją obcych i unicestwieniem życia na ziemi sprawą najwyższej wagi jest odnalezienie dowódcy zdolnego uratować ziemię przed zagładą. Dokonuje się tego poprzez wszczepienie malutkim dzieciom czujników obserwujących nie tylko to co robią, ale monitorujących także ich życie wewnętrzne. Dwa, trzy lata obserwacji pozwalają wytypować jednostki genialne. Wybrańcy trafiają zupełnie sami na orbitę, do Szkoły Bojowej, gdzie praktycznie stają się żołnierzami w wieku gdy w świecie rzeczywistym perspektywa pierwszego dnia w przedszkolu z dala od mamy powoduje postawienie oczu w słup i wygenerowanie nieznośnej guli w gardle.
To własnie spotkało młodego Wiggina. Został uznany za geniusza zdolnego do uratowania ziemi nie tylko z powodu ponadprzeciętnej inteligencji co bym jeszcze zrozumiał. Drugim była moralność i postawa etyczna tego dziecka pokazujące się w trudnych relacjach z rodzeństwem i rówieśnikami. Trzecim powodem była tężyzna fizyczna. Ender jeszcze w wieku 6 lat „rozbił na miazgę” dwójkę również sześcioletnich przeciwników.
Nie lubię udowadniać, że byłbym w stanie wymyślić coś lepiej od autora, zwłaszcza tak utytułowanego, ale tutaj nie mogę się powstrzymać. Przesunięcie wieku bohaterów nawet o 10 lat nie zmieniło by nijak przesłania książki. Bohaterowie nadal byliby młodzi, postawieni przed zbyt dużą odpowiedzialnością jak na swój wiek, nadal można by ukazać władzę dorosłych nad nimi. Różnica byłaby taka, że 16 latka można postawić przed bardziej wiarygodnym problemem moralnym no i przede wszystkim uwierzyłbym, że 16 latek jest w stanie połamać kości swojemu przeciwnikowi w bójce na pięści. Czytając nie miałbym tego dziwnego dysonansu, nie zastanawiałbym się co chwilę: „Naprawdę 6, 8, 10 latek powiedzieli coś takiego?”
Chyba, że przegapiłem coś ważnego? Jeżeli czytaliście „Grę Endera” to koniecznie napiszcie mi w komentarzach dlaczego czytamy o tak małych dzieciach?
Pisząc o zaletach musiałbym się powtarzać po dziesiątkach innych recenzentów. Także słowa, które użyłem w leadzie są prawdą. To książka, która zapewnia nie tylko rozrywkę, ale i trochę tematów do zastanowienia się. Chociaż w pewnym momencie może się wydawać, że zakończenie jest oczywiste to nie zrażajcie się. Nie jest tak Autor wpuszcza nas w maliny – bardzo skutecznie zresztą!
A dlaczego „Gra Endera” to nie nerdowskie science fiction? Bo wybuchy, lasery, śmieszni kosmici i obcisłe kombinezony nie są w tej książce najważniejsze. Autor nie brnie w opisy futurystycznych technologii. Świat przyszłości nie jest tak hermetyczny jak w innych książkach z gatunku. Jasne, że akcja toczy się w kosmosie, jasne, że świat żyje w strachu przed „Robalami” – mimo wszystko to opowieść o ludziach.
PS. Mojego nowego, lepszego fejsa znajdziesz w zakładce po prawej stronie. Jesteś już fanem? facebook.com/alekulturkacom
Kilka lat temu wpadła mi ta książka przypadkowo do ręki. Muszę powiedzieć, że bardzo szybko się ją czytało. Bardzo wciągająca, prawie jak film. Nie mogłem się oderwać i czytałem do rana.
Jednak też nie nazwałbym ja „wybitną” czy „ponadczasową” – takie czytadełko dla zabicia czasu.