Recenzja książki „Nasz człowiek w Hawanie” Grahama Greena
Trudno mi określić gatunek tej książki. Opis z okładki mówi, że to parodia powieści szpiegowskiej. Pewnie dlatego tak długo przeleżała nieczytana na mojej półce. Naciąłem się na kilka bardzo kiepskich, do bólu schematycznych powieści szpiegowskich, więc i na parodię nie za bardzo miałem ochotę.
Po fakcie okazało się, że książka i jest, i nie jest szpiegowska. Tak samo jak główny bohater i jest szpiegiem, i nim nie jest. Z tym, że część o nie byciu szpiegiem jest zdecydowanie fajniejsza. Jak to jest nie być szpiegiem Imperium Brytyjskiego na Kubie?
Okazuje się, że nadzwyczaj zabawnie. Wystarczy trafić na innego niezbyt ogarniętego szpiega, który sam z braku jakiś znaczniejszych sukcesów werbuje do siatki wywiadowczej kogo popadnie. Akurat padło na podstarzałego sprzedawcę odkurzaczy będącego w kłopotach finansowych, za to nie mającego za grosz talentu i predyspozycji do niebezpiecznego życia pełnego emocji.
Hajs się nie zgadza, więc Wormhold przystaje na propozycję. Skąd jednak czerpać informacje, kiedy cały dzień spędza się w sklepie ze swoim asystentem – ewentualnie w barze z jedynym przyjacielem w obcym kraju? Można zwerbować owego asystenta, tylko co to da? Można też pójść za radą przyjaciela i po prostu raporty wymyślić. W końcu im większa tajemnica, tym trudniej ją zweryfikować.
No więc do Londynu lecą zmyślone raporty i zmyśleni współpracownicy, a w odwrotnym kierunku płynie strumień jak najbardziej realnych funtów. Coś w końcu jednak musiało pójść nie tak.
Fikcja zaczyna żyć swoim życiem i wpływać na rzeczywistość. Jak do tego doszło? Razem ze niedoszłym agentem warto się zastanowić co jest fikcją, co prawdą. I czy w ogóle istnieje coś takiego jak prawda, zwłaszcza w świecie wielkiej polityki i wywiadu. Ostrze szydery zostaje wymierzone w wielkich i możnych, a nieporadny agent Wormhold z każdą wpadką zyskuje coraz więcej sympatii czytelnika.
Jeżeli nastawialibyście się na krwistą powieść szpiegowską, w której zwrot akcji goni zwrot akcji, a trup ściele się gęsto to nie tędy droga. Dla mnie akurat to była zaleta książki, że wszystko toczyło się wolniejszym tempem i ważniejsze jednak były zakulisowe rozgrywki mocodawców nieopisane w książce. Tego co dzieje się naprawdę musimy się domyślać z perspektywy płotki zaplątanej w tę grę interesów. Przy czym książka jest naprawdę lekka i jakoś nie męczy za bardzo. Idealny balans między wartościową treścią i rozrywkową formą.
Pod koniec książka nieco traci tempo i środek ciężkości przesuwa się ku relacjom między głównym bohaterem Wormholdem, a jego sekretarką. Zabrakło mi wtedy humoru i ciętej riposty, które zostały zastąpione niemal operą mydlana. Końcówka książki zdecydowanie zawodzi według mnie.
Zawiódł też grafik przygotowujący okładkę książki i redaktor, który to klepnął. Kamera przemysłowa na Kubie przed rewolucją? Albo ja nie rozumiem jakieś pokrętnej symboliki stojącej za tym wyborem, albo ktoś po prostu dał ciała. To samo można powiedzieć o postaci z okładki. Typowy, do bólu stereotypowy szpieg: szary płaszcz, ciemne okulary, kapelusz, aktówka i czujne spojrzenie… to totalne przeciwieństwo Wormholda. „Nasz człowiek w Hawanie” wcale tak nie wyglądał! To nie był żaden szpieg, nie kulił się pod szarymi betonowymi ścianami wyglądając rządowych tajemnic. On sprzedawał odkurzacze, a potem szedł kolorywymi słonecznymi ulicami Hawany na drinka ze swoim przyjacielem. Tylko tyle i aż tyle.