Recenzja książki „Orły i Wrony” J.M.Rr Michalskiego – 1/6
Od źle dobranych i nie harmonicznych dźwięków może rozboleć głowa. Na ten sam efekt narażacie się sięgając po książkę „Orły i Wrony”. Świat przedstawiony rozchodzi się w szwach, elementy nie pasują do siebie, intuicja krzyczy, że coś jest mocno nie tak!
Zacznijmy od ustalenia gatunku tej książki? To wydawać by się mogło najłatwiejsze, a przysparza sporo kłopotu. Książka pozuje na historyczną za sprawą samego tytułu i opisu z okładki wspominającego o Rzeczpospolitej na progu konfliktu, knowaniach magnatów i dworskich intrygach. Język książki jest stylizowany na staropolski (swoją drogą nie najlepiej), więc historia to logiczne skojarzenie i chyba zamiar autora?
Pierwsze wrażenie szybko się rozmywa, kiedy poznajemy nazwiska bohaterów (czysta fikcja, ani jednego zamocowania w prawdziwej historii, oprócz symboli państwowych oczywiście). Wraz z momentem kiedy sojusznikami Cesarstwa Niemieckiego stali się Wikingowie książka stała się kiepskim fantasy.
Cesarstwo Niemieckie i Wikingów w realnym świecie dzieli kilkaset lat lat. W książce oczywiście wydarzenia potoczyły się zupełnie inaczej, ale nie wiemy jak.
Nie dostajemy żadnego rysu historycznego. Zastajemy świat taki jaki jest i musimy sobie z tym radzić. Gdyby to było fantasy, świat całkowicie zmyślony, to dałoby się przełknąć w przypadku fajnej fabuły. Jednak książka aż roi się od nawiązań do prawdziwego świata co prowadzi do dysonansu poznawczego. Intuicja podpowiada w jakim czasie i przestrzeni umiejscowić jakieś postaci, typy wojsk, miasta albo wydarzenia i nijak ta intuicja nie pokrywa się z tym co jest opisane w książce.
Odniosłem wrażenie jakby autor miał ambicje na stworzenie dzieła na miarę Sienkiewicza, ale nie odrobił przedtem pracy domowej. Sienkiewicz też nie trzyma się faktów, ale przynajmniej trzyma się kupy.

Na przykład przejazd karety przez Warszawę trwa co najmniej kilka godzin. W czasie przekraczania bram miasta świeci słońce, przyszła królowa dopiero się budzi ze snu, handel na ulicach trwa w najlepsze, a już w czasie powitania na zamku królewskim dziedziniec trzeba oświetlać pochodniami bo jest ciemna noc.
Sam zamek w Warszawie jest zbudowany na szczycie wzgórza. Właściwie to są trzy zamki zbudowane z białego marmuru, a cały kompleks mieści nawet koszary i miejsce do mieszkania dla… chłopów i najuboższych szlachciców.
Po co silić się na nazywanie tego miasta Warszawą skoro to jakiś absurdalny potworek? W mieście książę imponuje Klarze bogactwem i przepychem, handlarzami z całego świata by po przekroczeniu murów dolnego zamku bać się o swoje bezpieczeństwo bo tam mieszkają chłopi? Średniowieczny gród obronny w środku co najmniej XVIII wiecznego miasta? Wnioskuję po dostępności tabaki i tytoniu w każdym straganie na ulicy. WTF?
Warszawa to nie jedyny przejaw megalomanii i nieścisłości. Marsz wojsk niemieckich spod Nysy Łużyckiej do Warszawy trwa dwa miesiące, z tym, że to nie jest to marsz bojowy tylko niczym nie niepokojony spacerek bo polskie wojska znajdują się… na terenie Niemiec.
Jak się minęły na jedynym moście na Nysie? Nie mam pojęcia. Wolny marsz piechoty to szansa dla polskich dzielnych wojaków, którzy ruszą na odsiecz Warszawie z dokładnie miesięcznym opóźnieniem. Będą galopować cały czas, spać w siodle i dogonią Niemców pod murami Warszawy po 24 dniach pościgu!
Dla porównania piesza pielgrzymka z Gdańska na Jasną Górę trwa 16 dni. Może nasza armia do pościgu na podobnym dystansie powinna użyć gitar zamiast wierzchowców?
To najbardziej jaskrawy przykład, bo w świecie tej książki każda podróż trwa kilka tygodni. To z kolei rodzi nie mały paradoks bo listy podróżują błyskawicznie. Władca wikingów w ciągu kilku dni zdążył dowiedzieć się o pewnym ważnym wydarzeniu w Warszawie, ba, zdążył nawet wysłać do Polski swojego reprezentanta, ba ba, reprezentant wrócił się przez morze i zameldował się w naszej dziwnej stolicy na czas!
Myśleliście, że to granica absurdu? Niestety nie. Chociaż wojna trwa w tej książce cały czas to autor nie miał zbyt wielkiego pola do popisu w opisywaniu scen batalistycznych. Losy całej wojny rozstrzygały się na drodze… [uczciwie ostrzegam, że białą czcionką napisałem mega spojler, ale i tak uważam, że nie warto tej książki polecać, więc jak zaznaczysz tekst i odczytasz to niewiele stracisz]
…pojedynków! Pojedynek nazywał się „starcie królów”. Polegało to na tym, że dwie armie stały naprzeciwko siebie pałając nienawiścią, a na ubitej ziemi spotkali się – nie, nie królowie

Spotkali się syn króla, i dowódca polskich wojsk, który nawet nie doczekał się jeszcze buławy hetmana…
Jeżeli przedstawiciel danej armii przegrał to ta potulnie zwijała manatki i wycofywała się ze zdobytych ziem i jeszcze obiecywała, że przez jakiś absurdalnie długi czas nie pokusi się o kolejny atak.
Tak zostali pokonani Wikingowie, Niemcy też zwinęli manatki po innym pojedynku, tak samo jak nosy na kwintę spuścili Turkowie, a jakżeby inaczej – po pojedynku! We wszystkich pojedynkach zwyciężył jeden bohater.
Właściwie jego pojedynki to ogromna część książki, bo nie pojedynkował się tylko w najważniejszych bitwach, ale na turniejach i tak z czystej zachcianki.I nie tylko on
Koniec spojlera. Wytknięte błędy, nieścisłości i brak logiki zupełnie nie pozwalają się tej książce obronić jako zwyczajna przygodówka.
Czarę goryczy przelewają literówki, błędy i jakieś absurdy w sty
lu enterów w środku wyrazu! Korektor chyba mia
ł pomocnika w czasie pracy
Rzadko zdarzają mi się takie książki, ale nie potrafię dojrzeć w niej kompletnie żadnego plusa.
Tym nieoptymistycznym akcentem zakończę zaglądanie w zęby darowanemu koniowi. Recenzja książki „Orły i Wrony” powstała na prośbę autora, Pana J.M.R. Michalskiego.
Cześć. Jestem Darek i to ja tutaj bloguję. Zostań moim kumplem korzystając z przycisków u góry. Będzie mi miło właśnie z Tobą porozmawiać o kulturze w bardziej osobisty sposób niż tutaj - na blogu.
Jak to czytam, to jestem przerażona… Nie wiedziałam, że jakakolwiek książka będzie tak kiepska…
Zapraszam do siebie: in-corner-with-book.blogspot.com
em nie dla mnie ;P